Największą zaletą długich podróży jest to, że nie trzeba się nigdzie spieszyć. 7 tygodni na Kubie to tyle czasu, że można spokojnie, na luzie zwiedzić większość wyspy pozostając w ciekawych miejscach dzień lub dwa dłużej, jeśli się spodobają. To też zaleta nie planowania szczegółowo swojej podróży i stawiania na pewną spontaniczność.
Postanowiliśmy, że bardzo nam dobrze w Trinidadzie. Rodzina, u której mieszkaliśmy była przemiła, dobrze gotowała i czuliśmy się tam bardzo mile widziani i dobrze zaopiekowani. W domu pracowała gospodyni, Mislenis, która przychodziła do pracy zanim się obudziliśmy i była do późnego popołudnia. Gotowała, prała, pomagała w czym tylko było potrzeba. I bardzo nas polubiła. Miała cierpliwość do mojego „Kali mieć” hiszpańskiego i starała się nam dogodzić kulinarnie. Tak bardzo, że niemal codziennie decydowaliśmy się kupować obiad w domu, zamiast jeść taniej gdzieś na ulicy.
Mieliśmy pomysł na jeszcze dwa, trzy dni w Trinidadzie. Na pierwszy ogień poszło zwiedzenie „pobliskiego” miasteczka Santa Clara. Polecano nam, trochę poczytaliśmy i stwierdziliśmy, że bez sensu będzie tam jechać i spać, bo po pierwsze nie ma tam aż tyle do roboty, po drugie nie po drodze. Ale za to doskonale się nada na dzienną wycieczkę z Trinidadu. Jako, że taksówki, lub tzw. collectivo zwykle są minimalnie droższe, mniej wygodne i mniej bezpieczne niż autobus Viazul, zdecydowaliśmy się pojechać autobusem. Nasłuchaliśmy się co prawda o tym, jak bardzo w nich zimno, jednak to nas nie przerażało. Podróż kosztowała 8 CUC w jedną stronę i trwała około 4 godzin. Oraz – trafił nam się autobus z popsutą klimatyzacją, było więc nieprzyjemnie duszno, zwłaszcza na postojach, gdy nie działała też wentylacja i autobus się nagrzewał. Do tego humory średnio dopisywały – szczególnie mi. Moje dzieciaki były znów chore, ja tęskniłam i czułam się zupełnie bezradna wobec ich złego samopoczucia. Czas dla siebie – niby fajna sprawa, ale 7 tygodni czasu dla siebie to za dużo. Czuję, że więcej nie będę miała ochoty podróżować bez dzieciaków. Chcę razem z nimi poznawać świat, pokazywać im te wszystkie cudowności. To wartościowa lekcja. Na pewno naładuję baterie i czuję, że będę lepszą, bardziej cierpliwą i głęboko oddaną mamą, jak wrócę.
Santa Clara
W samym Santa Clara wiele do roboty nie ma. Można pójść do ETECSA, postać pół godziny w kolejce i kupić karty do internetu (w Trinidadzie nie było). Można się przejść po mieście, nie jest spektakularne. Ma fajny główny plac, z altaną i parkiem (i WIFI, żeby pogadać z dzieciakami). Można przejść się do muzeum w wagonach pociągu, który Che Guevara z zaledwie garstką ludzi wykorzystał by zdobyć Santa Clara. Pociąg wiozący broń został wykolejony w szczegółowo dopracowany sposób, co dało Che dobry arsenał i znaczącą przewagę w dalszych walkach. Teraz te autentyczne wykolejone wagony stanowią pomnik – muzeum, symbol początków rewolucji.
Zwiedzenie całości zajmuje może 20-30 minut, jeśli czytać wszystkie opisy. Podróż i krótki spacer po mieście sprawiły, że staliśmy się głodni, skusiliśmy się więc na pizzę z okienka. Tym razem wybrałam opcję z chorizo, bo kto nie lubi chorizo. Okazało się jednak, że chorizo tutaj to jak w Polsce wędlina – albo się trafi dobra, albo zła. Nam trafiło się coś co było czerwoną paćką, która ani smakiem, ani konsystencją nie przypominała chorizo. Nie była niedobra, ale dobra też nie. Od tej pory będziemy stawiać na pizzę z serem 🙂
Minęło zaledwie 1.5h od kiedy dotarliśmy do Santa Clara,a mieliśmy poczucie, że zobaczyliśmy prawie wszystko. Został jeszcze Płac Rewolucji z wielkim, iście komunistycznym pomnikiem – mauzoleum Che Guevary. Pomnik jest gigantyczny. Che góruje nad Placem Rewolucji wyrastając z gigantycznych betonowych schodów. W środku jest muzeum Che Guevary, a na tyłach cmentarz – mauzoleum, gdzie pochowani są bohaterowie walk o Santa Clara oraz podobno sam Che, choć nam nie udało się znaleźć jego grobu.
Dochodziła 14, autobus do Trinidadu odjeżdżał o 16.30. Stwierdziliśmy, że zamiast bezczynnie czekać, pojedziemy taxi collectivo do Cienfuegos – miasta znajdującego się nad morzem, mniej więcej w połowie drogi do Trinidadu. Przejeżdżaliśmy już przez nie jadąc collectivo z Viñales do Trinidadu i wydało nam się wówczas ładne i miłe. I rzeczywiście. Jest jakieś inne. Z szerokimi ulicami, głównym rynkiem otoczonym pięknymi, zadbanymi budynkami muzeów i kościołów. Nieco inne, bo jego architektura minimalnie odstaje od reszty, a to dlatego, że ono jedno zostało zbudowane przez francuzów. Dokładnej historii Wam nie opowiem, bo nie znam.
Cienfuegos
Pierwsze co zrobiliśmy po wyjściu z taksówki to skierowanie się do pobliskiego baru. Bynajmniej nie dlatego, że w naszych organizmach poziom rumu spadł do niebezpiecznie niskiego poziomu. Usłyszeliśmy rumbę. Okazało się, że dziś akurat są pokazy na żywo. Usiedliśmy więc na chwilę, uzupełniliśmy niedobory witaminy R, która najlepiej jest przyswajania w formie mojito, i oglądaliśmy, jak się tańczy rumbę na Kubie.
Następnie poszliśmy na spacer główną ulicą, pośrodku której jest szeroki deptak, którym da się dojść nad zatokę. To był długi, przyjemny, popołudniowy spacer. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do lokalnej filii znanej na Kubie lodziarni Copelia. Tu zawsze jest kolejka. Nie da się kupić loda w wafelku, można tylko poczekać, aż zwolni się stolik i zamówić lody w pucharku. Same lody, jak lody. Nic niezwykłego. Rzekłabym, że w Polsce spokojnie zje się lepsze. Ale lody są tu rzadkością, były więc przyjemną odmianą i zabiły delikatną chęć na słodycze, których tutaj zasadniczo w ogóle nie jemy (bo nie ma, albo są drogie, albo tak słodkie, że po jednym kęsie więcej nie da rady).
Umówiliśmy się z właścicielem taksówki, która przywiozła nas do Cienfuegos, że poczeka na nas i zawiezie dalej do Trinidadu. W zasadzie on nas na to namawiał, my nie chcieliśmy, wiedząc, że możemy złapać też autobus. Zależało mu jednak i mocno zszedł z ceny, zgodziliśmy się więc. Taksówka to była klasyczna, biała Lada. Taka, co wygląda trochę, jak duży Fiat. Co ciekawe, właściciel auto nie kierował, choć pojechał też z nami. Bardzo chciał porozmawiać z nami po angielsku. Mówił zaskakująco dobrze, jak na Kubańczyka. Był inżynierem, ale nie pracował w zawodzie, bo mu się to nie opłaca, dużo więcej zarabia wożąc turystów swoją taksówką. Nawet, jeśli musi część kasy odpalić kumplowi, który prowadzi za niego, bo jemu akurat odebrano prawo jazdy, gdyż miał za dużo punktów karnych. Jest tu pod tym względem chyba podobny system, jak w Polsce. Teraz całą drogę strofował tego swojego kumpla, że za szybko jedzie. Zapewne wolał, żeby jego kierowca zapasowy także nie utracił prawa jazdy.