Do Trinidadu postanowiliśmy jechać taxi collectivo – to taka międzymiastowa taksówka, która zabiera tyle ludzi, żeby była pełna i zawozi ich do wybranego miasta, każdego pod wskazany adres. Kosztuje zwykle mniej więcej tyle samo, co autobus, z tą różnicą, że w teorii jest szybciej i wygodniej. Nie jest. Na pewno nie jest wygodniej… Zapłaciliśmy nieco mniej niż za autobus (35 CUC, autobus Viazul z Vinales do Trinidadu kosztuje 37), za to zamiast jechać wygodnym klimatyzowanym autobusem, jechaliśmy samochodem z 1938 roku w 12 osób. Głośno, ciasno, niewygodnie. Na wysokości Hawany nastąpiło przegrupowanie i trafiliśmy do innego auta – bardziej przypominającego ciężarówkę, gdzie było minimalnie wygodniej, ale tylko minimalnie. Klimy nie było. Ale okna były otwarte. W sumie podróż trwała bite 10h z dwoma postojami. Lekki hardcore.
W Trinidadzie nocleg załatwił nam Raul. Mieszaliśmy u mamy jednego z jego pacjentów. Jak tylko przyjechaliśmy zrobili nam pyszną kolację. Mieliśmy oczywiście w planach po kolacji, po krótkiej drzemce pójść tańczyć do Casa de la Musica, ale drzemka skończyła się o 5 rano… Zamiast tańczyć poszłam więc pobiegać. I tak biegłam, że wbiegłam na małe wzgórze, z którego był przecudowny widok na Trinidad topiący się w promieniach wschodzącego właśnie słońca. Oczywiście nie zabrałam ze sobą wody, jednak na górze spotkałam bardzo przyjaznego Hindusa, który kupił mi małą butelkę. Opowiedział też o jaskini, w której jest dyskoteka i do której koniecznie powinniśmy pójść.
Wróciłam do domu w samą porę na śniadanie. Tutaj także dostaliśmy śniadanie w cenie (płaciliśmy 25 CUC za noc) – dobry deal. Śniadanie także pycha. Oczywiście jajka (robione według uznania), owoce, ser, tosty, kawa, mleko, sok ze świeżych owoców. Posileni ruszyliśmy na spacer po mieście. I choć Trynidad jest piękny to jednak bardziej niż miasto przypomina wielką wioskę. Po starych brukowanych ulicach jeżdżą konie i dorożki, rowery i motocykle, traktory i samochody. Nowe i stare. Budynki są niskie, niektóre bardzo biedne, inne z przepięknymi zdobionymi kratami w oknach i pomalowane na żywe kolory. W co drugim domku jakaś galeria, ktoś coś maluje, ktoś robi kapelusze, ktoś inny hoduje kury, a ktoś inny sprzedaje świnie. Tu muzeum, tam zieleniak. Głodni znaleźliśmy okienko w którym tłoczyli się Kubańczycy w oczekiwaniu na robioną tam pizzę. Cena kusiła – 10 CUP, czyli lokalnych pieniążków za małą pizzę z serem. Czyli niecałe 2 złote. Smak spoko. Doświadczenie stania w kubańskiej kolejce po pizzę – bezcenne!
Po południu weszliśmy też do muzeum Trynidadu, głównie po to, by wejść na wieżę widokową, z której także jest bardzo ładny widok na miasto. Wieczorem natomiast udało nam się w końcu pójść potańczyć do Casa de la Musica. Wstęp kosztował 2 CUC, jednak po chwili zaczepił nas ochroniarz i oddał nam pieniądze. Był to mąż naszej gospodyni, który pracuje tam jako szef ochrony. Dobrze mieć ziomka w takim miejscu. Weszliśmy więc za darmo i co więcej od tej pory mogliśmy wchodzić bez kolejki!
Potańczyliśmy. Z jednej strony lokalizacja super – w samym centrum, jakby na schodach, parkiet na powietrzu. Z drugiej strony to ten parkiet był taki malutki, że przy 5 tańczących parach było już bardzo ciasno. Ostrzegano nas, że na Kubie słabo z tańczenie będzie, mimo to byliśmy nieco rozczarowani. Tańczyło może 2-3 Kubańczyków, reszta tancerzy to turyści. Po jakimś czasie postanowiliśmy zmienić lokal i udaliśmy się do wspomnianej wcześniej jaskini. I słuchajcie – to jest autentyczna wielka, piękna jaskinia, w której urządzono klub. Muzycznie rządziło latin-dicho. Wstęp 5 CUC z drinkiem w cenie. Drinki zwykle po 3 CUC, więc nie taki drogi ten wstęp. Potańczyliśmy trochę oraz obejrzeliśmy niezwykle osobliwy pokaz tego, jak 4 panowie podnoszą zębami stół, na którym siedzi pani trzymająca drinki. Pokaz trwał jakieś 5 minut.
Następnego dnia postanowiliśmy wypożyczyć rowery i pojechać do oddalonej o 15 kilometrów górskiej miejscowości Topes de Collantes. Rowery załatwiła nam gospodyni i były bardzo, bardzo kiepskie. Takie stare, bez biegów i z luźnym łańcuchem. Nie zniechęciło nas to i ruszyliśmy szosą w stronę gór. Już przy pierwszym podjeździe zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy oby na pewno to dobry pomysł jechać w góry na tych rowerach, stwierdziliśmy jednak, że spróbujemy. Spotkaniu po drodze ludzie patrzyli na nas jak na wariatów i przekonywali, że to zdecydowanie jest zły pomysł i że na pewno nie damy rady na tych rowerach. I mieli rację. Po 2-3 kilometrach okazało się, że dalej jest tak stromo pod górkę, że nawet na dobrych rowerach byłoby ciężko. Nie wspominając już o 30 stopniach i palącym słońcu. Dzielnie pchaliśmy nasze rowery 5 kilometrów pod górkę. Postanowiliśmy, że dotrzemy chociaż do punktu widokowego Mirador del Caribe, który znajdował się w połowie drogi do naszego pierwotnego celu. Na ostatnim kilometrze zatrzymała się koło nas ciężarówka i zabrali nas i rowery do samego punktu widokowego. Oszczędzili nam pewnie około godziny spaceru.
Sam punk widokowy był bardzo przyjemny. Rozciągał się widok na Trinidad, góry i morze. Odpoczęliśmy tam chwilę, napiliśmy się czegoś, zjedliśmy po kilka bananów i ruszyliśmy w dół. Zdawać by się mogło, że z górki będzie łatwiej, jednak było tak stromo, że hamulce w rowerach nie dawały rady. Zaczęły nas boleć dłonie od trzymania rączek i hamowania. W końcu wymyśliliśmy, że zaciśnięty hamulce gumową linką, którą miałam ze sobą – to rzeczywiście pomogło i na mniej stromych odcinkach udawało nam się nawet zjeżdżać powoli na dół, zamiast iść. Niemniej, droga w dół była zdecydowanie przyjemniejsza i zajęła mniej czasu. Do Topes de Collantes w końcu nie dotarliśmy. Wymagałoby to pokonania kolejnych 7km w każdą stronę, po górach. Nie na tym sprzęcie. No trudno.
Wróciliśmy do domu, odpoczęliśmy i ja ruszyłam na poszukiwanie kart do internetu – w Trinidadzie był to bardzo deficytowy towar. W ETECSA się skończyły, na ulicy sprzedawali je dwa razy drożej. Ale udało mi się znaleźć je w hotelu, jedynie 25% drożej niż zwykle. To dość dobry deal biorąc pod uwagę, że nie musiałam stać w żadnej kolejce. Musiałam natomiast zaczepić turystę mieszkającego w tym hotelu by mi je kupił, ponieważ takie zasady miał ten hotel.
W międzyczasie zaczęło padać. Lać. Tak bardzo, że nie było szans wyjść na ulicę. Zresztą ulice zamieniły się w rwące potoki. Na piechotę do domu miałam jakieś 15 minut. Ale miałam przy sobie 3 CUC i postanowiłam spróbować za tą kasę złapać taksówkę. Okazało się, że najtaniej znajdę za 5 CUC, ale spotkany w hotelu przesympatyczny Kubańczyk, z którym zamieniłam kilka słów o tańczeniu salsy postanowił mi się dorzucić i tak udało mi się nie zmoknąć i dotrzeć do domu. Deszcz padał praktycznie całą noc i połowę kolejnego dnia, który wykorzystaliśmy na odpoczynek i błogie lenistwo.